Fajne ferie

Tegorocznych ferii się bałam. Tak jak większości zmian w życiu...

Odkąd pierwszy raz wyjechaliśmy na ferie z dziećmi wiem już, że śnieg i mróz dzieciom nie straszny. Nie przeraża mnie też pakowanie, które wymaga większego zaangażowania niż latem. Mąż potrafi tak załadować auto, że wszystko, ale absolutnie wszystko się tam zmieści: 5 kompletów nart, kasków, butów, kilogramy jedzenia (jestem z tych mam, które boją się, że dzieci zginą z głodu jeśli nie zabiorą z domu ich ukochanych przysmaków), walizy i 3-osobowe sanki. Czyli część logistyczną mamy opanowaną. Odkąd o mało nie zagłodziłam samej siebie w czasie pierwszego zimowego wyjazdu, troszczę się też zawsze o to, aby mieć sprawdzone miejsce, gdzie czeka ciepły obiad, niezbędny po intensywnym szusowaniu na nartach.

A jednak wyjazd zimowy w nowe miejsce dla mnie zawsze łączy się ze stresem. Czy pokój będzie odpowiedni? Czy się pomieścimy? Czy nie zbankrutujemy na karnetach narciarskich? Czy nie zakopiemy się z trójką dzieci w śniegu? Takich pytań w głowie pojawia mi się wiele. W tym roku wybraliśmy się do Zieleńca by zasmakować słynnego alpejskiego mikroklimatu i podreperować choć trochę rodzinną odporność. Wystarczy jednak spojrzeć na ilość tras zjazdowych i wyciągów by niedoświadczonego narciarza rozbolała głowa;) Dochodzi więc wątpliwość: jak my to wszystko ogarniemy? Jakby tego było mało, w przeddzień naszego wyjazdu, siostra, która przyjechała na miejsce wcześniej, napisała mi sms, że właśnie się wyprowadza z kwatery, którą rezerwowałyśmy, bo warunki jej nie odpowiadają... Usiadłam na największej walizce i prawie się rozpłakałam. Miałam ochotę odwołać cały wyjazd.

Na szczęście do akcji wkroczył mąż. Pozbierał mnie do kupy, utwierdził w tym, że damy radę się wygrzebać z domu i że te ferie są nam bardzo potrzebne. Droga rzeczywiście była przyjemna. I bardzo przyjazna kierowcy. A dwa małe pokoiki przedzielone łazienką, które zastaliśmy na miejscu, zupełnie nam wystarczyły. Pogoda dopisała. Zobaczyliśmy prawdziwy śnieg po pachy, a drzewa wprost uginały się pod jego ciężarem. Szusowaliśmy aż miło, sprawdzając różne wyciągi. "Zdobyliśmy się na odważność" i wjechaliśmy na dużą górę 6-osobową kanapą (jaka to przyjemność frunąć nas stokiem całą rodziną!). Znaleźliśmy absolutnie cudowny i łagodny zjazd lasem, który dostarczył nam wrażeń wizualnych i śmiechowych. Dzieciaki pruły po muldach aż się za nimi kurzyło! Obiady jedliśmy domowe, czekały na nas ciepłe jak tylko wracaliśmy z nart. Najmłodsza córcia nazwała jadalnię "moja pychotka". 2 dni przed wyjazdem spełniliśmy marzenie najstarszego syna i wybudowaliśmy mini skocznię narciarską pod oknami. Widok szczęścia w jego oczach pozwolił mi zrozumieć pasję jaką odczuwają skacząc Kamil Stoch i Stefan Kraft. Syn pobił własny rekord i przeleciał nad ziemią 4 metry. Córki poszły w jego ślady i są gotowe na przeprowadzkę w góry by trenować skoki na poważnie:)



Niestety na razie pomysł zarzuciliśmy, bo mąż kategorycznie odmawia mieszkania na wysokości. Twierdzi, że wiatry i zimno by go zamęczyły psychicznie... Cóż było robić: spakowaliśmy manatki i dumni z tej wyprawy wróciliśmy do domu. Z przygodami, jak się okazało. Jeden z hamulców odmówił posłuszeństwa, ale szczęśliwie 50 metrów od diagnostycznej stacji kontroli pojazdów! Czuliśmy wszyscy, że Ktoś wyższy i mądrzejszy od nas czuwa nad tą zimową wyprawą. Dziękujemy Ci Boże za tak wspaniałe ferie:)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O "Okruchach" w Wielkim Poście...

Taki zwykły ten dzień?